W latach 80. na Uniwersytecie Jagiellońskim młoda asystentka opowiadała nam swoje refleksje z wyjazdu naukowego do Rumunii. Było to w czasie, gdy problemy gospodarcze w tym kraju sprawiły, że w ogóle nie sprzątano śniegu z ulic. W państwowej telewizji informowano wówczas widzów, że „powodem tak dużych opadów śniegu i wynikających z tego problemów jest – według naukowców – fakt, że nadchodzi kolejna era lodowcowa”.
Ta anegdota zawsze przychodzi mi do głowy, gdy mam objaśniać termin „fake news”, bo doskonale oddaje naturę tego zjawiska. Mamy tu elementy występujące prawie zawsze we wszystkich takich informacjach. Bazą jest autentyczne wydarzenie (opady śniegu, problem z jego sprzątnięciem), wykorzystanie autorytetu (naukowcy) w argumentacji i widoczny gołym okiem cel publikacji: przekonanie odbiorców, że problemy są niezależne od władz.
Dwie półprawdy to nie prawda
Termin „fake news” zrobił w ostatnich kilku latach karierę. Mówi się o nim bardzo często w mediach, ale również w prywatnych rozmowach i pewnie nie ma osoby, która go nie słyszała. Najczęściej kojarzymy go z dezinformacją. Tymczasem samo zjawisko, które dzisiaj nazywamy „fake newsem” znane jest od starożytności, a sam termin od… ponad 100 lat.
Czym jest „fake news” i czym się różni od profesjonalnej informacji? Sam termin zaczął być powszechnie używany w Stanach Zjednoczonych w XIX wieku i określano nim niektóre wiadomości publikowane w gazetach. Tu potrzebne jest niewielkie wyjaśnienie. Otóż wiek XIX to czas dynamicznego rozwoju prasy i oczywiście wzrostu konkurencji pomiędzy tytułami prasowymi. Były to też czasy, gdy współczesne standardy dziennikarstwa praktycznie nie istniały. Autorzy często koloryzowali opowieści, dodawali nieprawdziwe szczegóły po to, by zwiększyć atrakcyjność artykułów, a tym samym sprzedać więcej egzemplarzy. Bez żenady drukowano niestworzone historie, jak to miało miejsce w jednym z najgłośniejszych przypadków – amerykańskiej gazety „The New York Sun”. W 1835 roku opublikowano w niej cykl artykułów zwany „Great Moon Hoax”, w których informowano o odkryciu na Księżycu życia, a nawet obcej cywilizacji. Zapewniano w nich, że na naszym satelicie mieszkają – podobnie jak na Ziemi – bizony, kozy oraz oczywiście ludzie. Narratorem tej pełnej fantastycznych bzdur opowieści był dr Andrew Grant (postać fikcyjna), który wszystko to dostrzegł przez specjalnie stworzony przez siebie teleskop. Dzięki temu zabiegowi „The New York Sun” szybko stał się najpopularniejszą gazetą w mieście, co oczywiście przełożyło się na zyski właściciela.
Dzisiaj oczywiście nikt by nie uwierzył, że na Księżycu żyją bizony. Zmieniły się standardy w dziennikarstwie i przede wszystkim zasady weryfikacji prac naukowych. Sam jednak mechanizm tworzenia takich informacji jest podobny. Wtedy i dzisiaj fake news udaje prawdziwą i wiarygodną informację, najczęściej poparty jest autorytetem naukowym, politycznym czy społecznym lub badaniami. Często zawiera opinie, ale nie poparte weryfikowalnymi faktami.
Zdarza się, że fakt na podstawie którego powstaje dezinformacja jest… prawdziwy, jednak wydźwięk wytworzony przez autora dezinformacji u odbiorcy – fałszywy. W czerwcu 2022 roku jeden z użytkowników Twittera poinformował, że na trwającej w Mediolanie konferencji anestezjologów zalecono zaprzestanie korzystania ze środków usypiających w formie gazu, bo wpływają one na ocieplenie klimatu. W sieci zawrzało. Laicy niepokoili się, że za sprawą przeciwdziałania ociepleniu klimatu, ludzie będą cierpieć ból bez znieczulenia. Sprawę wyjaśnił serwis fact checkingowy (sprawdzający informacje) FakeHunter, którego wydawcą jest Polska Agencja Prasowa.
Rzeczywiście podczas wspomnianej konferencji powstało takie zalecenie, ale jego wdrożenie w żaden sposób nie wpłynie nie tylko na stosowanie znieczuleń, ale i na nasze zdrowie. Naukowcy po prostu stwierdzili dwa fakty. Po pierwsze, znieczulenie gazem jest zbyt często stosowane nawet w takich przypadkach, gdzie spokojnie można zastosować inne sposoby. Po drugie, rzeczywiście wyniki badań pokazują, że gazy używane przy znieczuleniu mają wpływ na ocieplenie klimatu, szczególnie teraz, kiedy standardy w opiece zdrowotnej i dostęp do zabiegów, stały się powszechne nie tylko w krajach bogatych i wysokorozwiniętych, ale również w biedniejszych, gdzie mieszka spora liczba mieszkańców naszej planety.
Jak miasteczko w Macedonii wpłynęło na wybory w USA?
Niektóre fake newsy są w gruncie rzeczy nieszkodliwe, gdy np. tworzone są dla żartu. By odkryć podstęp, ważna jest analiza celu i intencji, jakie przyświecają ich twórcom i oczywiście doświadczenie.
W 2016 roku niewielkie miasteczko Veles w Macedonii pojawiło się we wszystkich najważniejszych mediach i serwisach informacyjnych na świecie. Okazało się, że w tej 40-tysięcznej miejscowości istniał cały „przemysł” tworzenia nawet nie pojedynczych fake newsów, ale całych serwisów składających się ze zmanipulowanych informacji, dotyczących kampanii prezydenckiej w USA. To tu powstały najsłynniejsze z nich, jak ten mówiący, że kandydatka demokratów Hillary Clinton sprzedała broń ISIS, czy że Papież Franciszek poparł kandydaturę Donalda Trumpa. Siła fake newsów, z których większość powstała w Veles, była ogromna. Dość powiedzieć, że 20 najpopularniejszych miało zasięgi i reakcje w serwisach społecznościowych większe niż 20 najpopularniejszych artykułów z czołowych amerykańskich gazet jak „New York Times”, „Washington Post” czy telewizji „NBC News”. Dziennikarze i naukowcy są raczej zgodni, że sto osób z niewielkiego Veles, które uczestniczyło w tym przedsięwzięciu, wpłynęło na wynik wyborów w USA. Szybko okazało się, że organizatorem tej „kampanii” był Mirko Ceselkoski, samouk i ekspert od serwisów społecznościowych, który zatrudnił do tego projektu około stu – głównie młodych – osób z Velos. Badacze z Uniwersytetu w Cambridge przeprowadzili i opublikowali w 2020 roku badania na temat kampanii fake newsów z Veles, w których potwierdzili, że działania Ceselkoskiego i grupy współpracujących z nim osób, nie miały żadnego politycznego celu, a służyły… zarabianiu pieniędzy na wyświetlanych reklamach. Veles – jak piszą badacze z Cambridge – zamieszkuje stosunkowo biedne społeczeństwo. Średnia płaca jest niższa niż w Macedonii, perspektywy dodatkowego zarobku niewielkie. Tymczasem dzięki tworzeniu dezinformacji uczestnicy tej akcji zarabiali około tysiąc euro miesięcznie, czyli kilkukrotnie więcej niż średnia krajowa. Wywiadowani mieszkańcy Veles potwierdzili zdumionym badaczom, że świadomie wykorzystali brak umiejętności Amerykanów odróżnienia faktów od półprawd.
Dezinformacja w służbie państw
Działania dezinformacyjne, jakich jednym z elementów są fake newsy, prowadzą również państwa. W ostatnich latach głośno jest o takich działaniach ze strony Rosji. Od 24 lutego, kiedy to Rosja zaatakowała Ukrainę, badacze Twittera stwierdzili olbrzymią aktywność prorosyjskich kont. CASM Technology w opublikowanym raporcie zidentyfikował ponad 9 tys. kont na Twitterze, które wysłały w okresie dwóch tygodni od rozpoczęcia wojny ponad 1,6 mln tweetów zawierających jeden z dwóch hashtagów: #IStandwithPutin albo #IStandwithRussia. Ta kampania skierowana była głównie do krajów rozwijających się, gdzie rosyjska narracja trafia na podatny grunt. Z raportu badaczy wynika, że zdecydowana większość kont powstała tuż przed i zaraz po 24 lutego. Oczywiście nie jest to jedyny przykład prowadzenia wojny dezinformacyjnej przez państwa. Każdy z nas w szkole uczył się o prowokacji z sierpnia 1939 roku, gdy przebrani w polskie mundury niemieccy żołnierze zaatakowali radiostacje w Gliwicach. Propaganda nazistowska zrobiła z tego fake newsa, który społeczeństwu niemieckiemu, ale również światowej opinii publicznej, miał służyć jako argument, dla którego wojska III Rzeszy muszą bronić niemieckiej ludności w Polsce. Podobny mechanizm zastosowała i nadal stosuje Rosja w wojnie z Ukrainą. Powodem, dla którego ten kraj zaanektował najpierw Krym, a teraz chce zabrać część niepodległego kraju, są „prześladowania ludności rosyjskojęzycznej”. Tylko w sierpniu w trzech polskich serwisach fact checkingowych: FakeHunter, Konkret24 i Demagog ukazało się ponad 20 artykułów, a każdy poświęcony fake newsom związanym z Ukrainą.
Nie uwierzysz w to, co zobaczysz
„Obraz wart jest więcej niż tysiąc słów”. Wiedzą o tym twórcy dezinformacji i dlatego wraz z rozwojem technologii, tylko kwestią czasu było, aż pojawią się zmanipulowane zdjęcia i filmy. Ta technologia to „deep fake”. Jej nazwa pochodzi od użytkownika serwisu Reddit, który stworzył program podmieniający twarze aktorów w dowolnym wideo i wykorzystał go do publikacji fragmentów fałszywych filmów pornograficznych z popularnymi aktorkami.
Deep fake to broń niezwykle niebezpieczna, bo wykrycie fałszerstwa przez zwykłego widza, który nie posiada wiedzy i narzędzi do analizy wideo, jest praktycznie niemożliwe. Przekonali się o tym Ukraińcy, gdy tuż po ataku Rosji na ten kraj, pojawił się w sieciach społecznościowych film, w którym Prezydent Żełeński przyznawał, że Rosja wygrała wojnę i apelował do ukraińskich żołnierzy by się poddali. Fałszywka została błyskawicznie odkryta i władze Ukrainy ogłosiły, że Prezydent Żełenski nic takiego nie mówił.
Ofiarą technologii deep fake stało się czterech samorządowców rządzących europejskimi miastami, w tym prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski. Do każdego z nich przyszedł mail z adresu kijowskiego ratusza, zapraszający do wideokonferencji z merem Kijowa Witalijem Kliczko. Na ekranie komputera widać było Kliczkę, ale nietypowe pytania zaniepokoiły urzędników warszawskiego ratusza. Gdy urzędnicy sprawdzili w kijowskim merostwie, czy Kliczko miał rzeczywiście rozmowę z Trzaskowskim, okazało się, że ukraiński polityk w tym czasie nie prowadził żadnych rozmów.
Trzaskowski padł ofiarą o wiele bardziej wyrafinowanej techniki, bo podmiana wizerunku odbywała się „na żywo”. Niezbędna jest do tego dodatkowa osoba, która porusza się i mówi, a specjalne oprogramowanie do deep faków nakłada na jej wizerunek twarz i głos innej osoby. Takie oprogramowanie wymaga potężnych serwerów kierowanych przez sztuczną inteligencję, ale to już temat na osobną opowieść.
Rozpoznanie deep faków jest niewzykle trudne i wymaga wiedzy nie tylko o technologii wideo, ale również o mimice ludzkiej twarzy. Specjalista sprawdzający takie obrazy musi też być bardzo spostrzegawczy i cierpliwy, bo analiza to często przeglądanie pojedynczych klatek filmu.
Jak się bronić?
Jednym z problemów w przeciwdziałaniu dezinformacji jest ogólnoświatowy kryzys zaufania do mediów. Jeszcze niedawno tradycyjne media były dla większości społeczeństw wystarczającym autorytetem i gwarancją, że informacje w nich podawane są prawdziwe. W przypadku profesjonalnych mediów na ogół nadal tak jest, ale od kilkudziesięciu lat działają: internet i potężne social media. Często przypadkowe serwisy publikują, bez niezbędnej weryfikacji, ważne dla ludzi informacje. Dochodzi do tego szybkość, z jaką rozprzestrzeniają się na świecie takie informacje, oraz fakt, że ich autorem może być praktycznie każdy, np. osoba prowadząca konto na Twitterze. Powstaje samonapędzająca się kula śnieżna, bo wystarczy, że kilka osób umieści na swoim Facebooku niezweryfikowaną informację, albo prześle ją dalej, by jej znajomi, którzy zapewne mają do niej zaufanie, bezrefleksyjnie przesłali ją kolejnym.
Po doświadczeniach z dezinformacją podczas wyborów w USA jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać serwisy fact checkingowe, które weryfikowały prawdziwość popularnych w internecie informacji i słów polityków. W swoich analizach nie tylko oceniają, czy informacja jest prawdziwa, ale również weryfikują podane fakty oraz porównują je z innymi. W efekcie czytelnik może śledzić cały proces weryfikacji, a tym samym uczyć się, jak samemu weryfikować informacje. Problemem jednak jest to, że zasięg tych serwisów jest w gruncie rzeczy niewielki, bo dla większości ludzi miejsce w internecie, gdzie znajdują się tylko analizy informacji, nie jest dość atrakcyjne, by je często odwiedzać. Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że niektóre serwisy nazywające się fact checkingowe, nie są takimi (same produkują fake newsy).
Każdy z nas, na własną rękę, może ustrzec się fake newsów. Wystarczy trochę dobrych chęci, chwila czasu na refleksję i stosowanie paru zasad. Pierwsza i podstawowa to:
„Weź trzy oddechy, zanim prześlesz/udostępnisz informację”.
W dzisiejszych czasach cechuje nas pośpiech. Ciągle gdzieś się śpieszymy i chcemy wszystko zrobić natychmiast. Ten pośpiech jest przyjacielem twórców fake newsów, którzy liczą, że przeczytamy akapit, a następnie prześlemy dalej do naszych znajomych. Zanim udostępnisz:
– sprawdź, czy to co przesyłasz zawiera uwiarygodnione w innych źródłach fakty.
– jeśli autor powołuje się na badania, to sprawdź, czy takie rzeczywiście miały miejsce.
– ważne jest, kto jest autorem informacji czy postu? Jeśli jest to osoba nie budząca Twojego zaufania, o której nie możesz znaleźć wiarygodnych informacji w internecie – odpuść.
– sprawdź stronę internetową, na której umieszczony jest artykuł. Zacznij od dokładnego przyjrzenia się adresowi url. Jedną z metod dezinformacji jest podszywanie się pod wiarygodne źródła.
– w przypadku zdjęć zweryfikuj je narzędziem do wyszukiwania zdjęć. Takie możliwości dają wyszukiwarki Google, Bing czy serwis TinyEye.com.
– jeśli adres strony z artykułem zapisany jest w formie skróconej, to zawsze sprawdź, czy na pewno kieruje do artykułu, który chcesz udostępnić.
Stanisław M. Stanuch
Dr Paulina Prędotka
Tekst po raz pierwszy ukazał się na stronach Radia Kielce